Z chirurgiczną precyzją
Nie chwal dnia przed zachodem słońca – mówi polskie powiedzenie. Może nie powinno się chwalić serii po jednym odcinku, ale tym razem zdam się na swoją (jakby nie było – kobiecą) intuicję. Zwykle potrzeba mi 2-3 odcinków, by przekonać się do nowego serialu. Tak było w przypadku True Detective, który z początku wydawał mi się zbyt przegadany, czy Penny Dreadful, któremu pochopnie nakleiłam etykietkę „zbyt dziwny”. Co w takim razie ma The Knick, że zaledwie po 50 minutach deklaruje mu wierność i oddanie?

Byłam dzieckiem dość chorowitym, przyzwyczaiłam się do wizyt u lekarza, łykania prochów i przyjmowania zastrzyków. Z wiekiem dziecięca odwaga mnie opuszczała i dziś badanie krwi jest dla mnie nie lada wyzwaniem (choć ostatnio, gdy powiedziałam, że mdleję przy pobieraniu krwi, wylądowałam w pokoju z tapetą w Puchatka, więcej się nie przyznaję!). Gdy w telewizji widzę otwarte rany czy wbijaną w skórę igłę odwracam wzrok. Muszę się przyznać, że The Knick oglądałam przez palce. Zwinne ręce chirurga robią precyzyjne nacięcia, krew się leje strumieniami jak u Tarantino, a ludzkie wnętrzności wydobywają się ze schorowanych ciał niczym wulkaniczna lawa. Brrr…Doktor House, w którym zwykło się (ciekawie i z humorem) mówić o szpitalnych przypadkach, przy The Knick to kino familijne. Stevenem Soderbergh najwyraźniej nie chce bawić się z widzem w kalambury, woli grać w otwarte karty. Dosłowność na ekranie może budzić odrazę bardziej wrażliwych widzów przed ekranem, ale przecież ma swoje uzasadnienie. Taka jest medycyna.
Tytułowy Knick to nowojorska placówka medyczna (funkcjonująca naprawdę od 1862 roku), utrzymująca się głównie dzięki rodzinie Robertsonów i wpłat zamożnych pacjentów. W szpitalu pierwsze skrzypce gra wybitny lekarz John W. Thackery (doskonały Clive Owen). Gdy go poznajemy – w palarni opium w Chinatown – przypomina bardziej pijaczka niż dystyngowanego medycznego geniusza. Wystarczy jednak zastrzyk z kokainy (w stopę), by postawić go do pionu. Kilka godzin później jest w stanie przeprowadzić skomplikowany zabieg. Ale talent niekoniecznie idzie w parze z dobrymi manierami. Doktor bywa nieprzyjemny i szczery do bólu, o czym przekonuje się zwłaszcza jego czarnoskóry współpracownik, Dr. Algernon Edwards (André Holland) (przypomnijmy, ze jest początek XX wieku, a uprzedzenia na tle rasowym są wszechobecne). Utratę pacjentów na stole operacyjnym Thackery przyjmuje beznamiętnie, bo jak mówi na pogrzebie kolegi po fachu, przeciwnika mają nie byle jakiego, walczą z samym Bogiem. W tym czasie średnia długość życia trwa przeciętnie 47 lat, nie wynaleziono jeszcze antybiotyków, a wiele zabiegów medycznych kończy się zgonem pacjenta. Takie czasy…
Steven Soderbergh umiejętnie miksuje dwa gatunki: serial kostiumowy i serial medyczny, tworząc całkiem nową jakość, jakże odmienną od uwielbianych serii: Doktora House czy Ostrego dyżuru. Niemal natychmiast rzuca się w oczy niezwykła dbałość o jak najbardziej wiarygodne odtworzenie tamtej epoki. Z niezwykłą dokładnością zrekonstruowano chociażby przestrzenie miejskie. Prywatne archiwum Stanleya B. Burnsa było dla ekipy filmowej kopalnią wiedzy o tym jak wyglądał rozwój medycyny w owym czasie. Tam właśnie zobaczyli jakich używano narzędzi, jak przebiegała operacja (scena w audytorium dwukrotnie pojawia się w pilotowym odcinku) oraz jak byli ubrani lekarze podczas zabiegu.

Soderbergh jako operator idealnie portretuje XX – wieczny Nowy Jork. Zdjęcia w plenerach są niewyraźne, zamglone, tak samo jak zamroczona kokainą rzeczywistość Thackery’ego. Obraz wyostrza się natomiast w scenach szpitalnych. W tej całej idealnej wizualnie układance, tylko jeden element wydaje się jakby z innego świata – muzyka – autorstwa Cliffa Martineza (niezapomniana ścieżka dźwiękowa filmu Drive). Jakby wyprzedzała uwiecznioną w serialu epokę o co najmniej 100 lat. Pulsujące techno i ambient dodają fabule niezwykłej energii.
Gdy Steven Soderbergh (Erin Brockovich, Panaceum, Wielki Liberace) jakiś czas temu ogłaszał rozwód z Hollywood, wiele kinomanów rozpaczało. Dziś wraca na mały ekran z perfekcyjnie nakręconym ( i to w zaledwie 73 dni) serialowym arcydziełem.
O taaaaak! Dawno nie było tak dobrego serialu z mrocznym klimatem. Na początku trochę przypominał mi American Horror Story, ale to jednak co innego, nie występują ani duchy ani czarownice, zamiast tego bohaterzy o paskudnych charakterach jak zarządca szpitala. Cieszy mnie, że seria jest taka długa. Pozdrawiam!
PolubieniePolubienie