Więzy krwi to film pełen sprzeczności. Wymyka się gatunkowym kategoriom i ostatecznie ląduje gdzieś między thrillerem, a rodzinnym dramatem. Wyreżyserowany przez francuskiego reżysera i aktora, Guillaume Caneta, sfinansowany przez Francuzów, ale kręcony w sercu Nowego Jorku. Rdzenny Brytyjczyk – Clive Owen – udaje amerykańskiego kryminalistę, podobnie jak belgijska gwiazda filmu Rust and Bone – Matthias Schoenaerts. Zaś dystyngowana Francuzka, Marion Cotillard, wciela się w postać Moniki, włoskiej prostytutki. Pomieszanie z poplątaniem – ciśnie się na usta. Nic też dziwnego, że po seansie w mojej głowie również sporo sprzeczności, ale z innych powodów. I choć film ma potencjał w postaci ciekawej rodzinnej historii, to zmarnowano go tworząc papierowych bohaterów niezdolnych do wyrażania emocji i nikczemnie przedłużając ich filmową egzystencję do dwóch godzin. Męczą się na ekranie pierwszoligowe gwiazdy kina, męczy się wraz z nimi widz.
Dwaj bracia. Policjant i przestępca. Chis (Owen) po 12 latach spędzonych w więzieniu za zabójstwo wychodzi na wolność. Frank (Billy Crudup) próbuje pomóc starszemu bratu stanąć na nogi, choć ryzykuje swoje dobre imię w hermetycznie zamkniętym środowisku nowojorskich stróżów prawa. Chris dostaje pracę na parkingu i stara się zerwać z przeszłością. Nie jest łatwo. Inni poniżają go z powodu kryminalnej przeszłości, nie ma środków na przyzwoite życie, a nieustanne konflikty z bratem stają się niemożliwe do zniesienia. Rozgoryczony postanawia wrócić na drogę przemocy. Kumpel wynajmuje Chrisa do kilku zadań, które zapewniają mu szybką i łatwą kasę. Jednak sprawy komplikują się, gdy zaczyna węszyć policja. Wówczas młodszy brat, Frank musi zdecydować czy bardziej zależy mu na rodzinie czy na policyjnej odznace…
Owen i Crudup grają poprawnie, ale oszczędnie. Mogłoby być lepiej, ale reżyser – z niewyjaśnionych powodów – każe im trzymać emocje na wodzy. Gdy tylko pojawia się napięcie między bohaterami, to ulatuje ono równie szybko jak powietrze z przebitego balonika. Więcej jest emocji w braterskiej bójce podczas święta dziękczynienia niż w kluczowym dla fabuły pościgu policyjnym, w którym Frank goni zamaskowanego brata. Zresztą dynamiczne sceny nie są specjalnością Canteta, co widać zwłaszcza w ujęciach z udziałem policji, retro wyścigi wywoływały u mnie rozbawienie nie mniejsze niż w Jacku Strongu. Z niektórych scen można było całkowicie zrezygnować, inne skrócić. Trzydzieści minut mniej mogłoby uczynić ten obraz bardziej znośnym, bez uszczerbku dla fabuły.
Świat pokazany w Więzach krwi to świat mężczyzn, kobiety są w nim tylko dodatkami albo zdobyczami, o które trzeba zaciekle walczyć z rywalami. Frank po latach próbuje odzyskać Vanessę (Zoe Saldana), ale by osiągnąć cel musi pod błahym powodem (nielegalnego posiadania broni) wsadzić do więzienia jej męża (Matthias Schoenaerts). Chris rozkochuje w sobie nieśmiałą Natalie (Mila Kunis), ale ich związek, choć przypieczętowany świętym sakramentem, niemalże pozbawiony jest emocji. Kunis niby gra, ale tak jakby wcale jej nie było. Z kobiecej ekipy najbarwniej wypada Cottiliard w roli dawnej ukochanej Chrisa. Jednak, gdy kamera śledzi jej zmysłowy marsz przez bar, a w tle słychać dźwięki Bad Girl Lee Mosesa, trudno uwierzyć, że ta kobieta to naćpana prostytutka. We francuskiej aktorce zdecydowanie za dużo jest wdzięku i klasy.
Jeśli można za coś pochwalić Więzy krwi, to za stylizację. Choć i tu można wskazać lepsze obrazy, chociażby niedawno szwedzki Call Girl z cudownym zdjęciami Hoyte Van Hoytema. Często żartuję, że w stylistyce lat siedemdziesiątych nikomu nie jest do twarzy. Owen wygląda niechlujnie w skórzanej kurtce i dzwonach, Crudup nosi niezbyt gustowne wąsy, a Kunis sprawia wrażenie jakby uwierały ją zbyt małe ubrania. Moja teoria nie sprawdza się tylko w przypadku Saldany i Cottiliard, ale to aktorki, które wyglądają zjawiskowo we wszystkim. Stylizacja idzie w parze ze świetną ścieżką dźwiękową, która dosłownie opisuje, co dzieje się w ujęciu, jak wspomniany przed chwilą utwór Bad Girl zwiastujący pojawienie się Moniki, czy Do What You Gotta Do Ala Wilsona, które słychać w czasie bójki rodzeństwa.
Na polskim plakacie filmu widnieje napis: Są kobiety, dla których łamie się wszelkie zasady. Nie bardzo się orientuję, ale być może to oznacza, że rycerskość znów jest w modzie w naszym kraju. Bo jak inaczej wytłumaczyć przeniesienia punktu ciężkości z najważniejszej dla historii toksycznej relacji między braćmi na relację z kobietami?
Nie wierzcie napisom na plakatach, nie dajcie się zwieść atrakcyjnej obsadzie Więzów krwi. Skoro papierowi bohaterzy nie są w stanie wykrzesać z siebie emocji, nie śmiałabym oczekiwać tego od znużonego widza.