Albo John Carney jest strasznym leniem (bo jak wytłumaczyć fakt, że kolejny film to sfotoszopowana kopia wcześniejszego obrazu) albo zwyczajnie robi to, co wychodzi mu najlepiej. A o miłości i trudnościach jej utrzymania potrafi opowiadać śpiewająco. I to dosłownie. Gdyby nie Once – rewelacyjny obraz w klimacie indie sprzed kilku lat, dziś pewnie nie mógłby pozwolić sobie na zatrudnienie gwiazd wielkiego formatu. Można Carney’owi zarzucić wiele, że się sprzedał, że Zacznijmy od nowa powstało wyłącznie z pobudek finansowych, że odcina kupony od swoich wcześniejszych sukcesów. Jednak trzeba przyznać jedno, choć wchodzenie się po raz drugi do tej samej rzeki bywa ryzykowne, reżyser wychodzi z tej próby bez szwanku. Nie tylko w tej rzece nie tonie, a wręcz przeciwnie – płynie z jej prądem.
Nie myślcie jednak, ze Zacznijmy od nowa to film idealny. Carney nie ustrzegł się bowiem kilku wpadek. Powtarzalność, oczywistość i popadanie w banał jest tu na porządku dziennym. Jednak, to co przemawia za tym filmem, a więc klimat i pozytywne przesłanie, udało mu się uchwycić bezbłędnie. Gdyby pogodę ducha można byłoby mierzyć w stopniach Celsjusza, ten film podniósłby ją zapewne o kilka stopni.
Najbardziej cieszy mnie jednak to, że pomimo dużej akcji promocyjnej filmu, zaangażowania do projektu znanych nazwisk ze świata filmu (Keira Knightley, Mark Ruffalo) i świata muzyki (Adam Lavine, CeeLo Green) udało się zachować dość kameralny klimat. Oczywiście nie na tyle kameralny, jak to było w przypadku Once. Jednak pomimo pierwszoligowych aktorów i wielkomiejskiego pejzażu Nowego Jorku nadal ma się wrażenie, że film powstał nie tyle z pieniędzy wielkiego studia filmowego, co z pasji. W mojej opinii Zacznijmy od nowa nie do końca mieści w ramach kina komercyjnego. I myślę sobie, że to bardzo dobrze!
Fabuła jest dość prosta, żeby nie powiedzieć – przewidywalna. W wielu miejscach zbyt dosłowna, nie zostawia miejsca wyobraźni narzucając hollywoodzkie rozwiązania. Greta (Knightley) jak mówi o sobie, od czasu do pisze teksty. Do tej pory pisała je przede wszystkim dla swojego chłopaka, Dave’a (Levine). Ten jednak wraz z nabierającą tempa karierą porzuca dotychczasowe życie, mieszkanie zmienia na apartament, samochód na autobus, który zabiera go w trasę, skromne sceny na areny i studia nagrań z prawdziwego zdarzenia. Z czasem zamienia tez Gretę. Na Mim. Zrozpaczona dziewczyna trafia pod dach do Jamesa, kumpla-muzyka. Podczas jednego z występów dla amatorów James zaprasza dziewczynę na scenę, ta niepewnie wyśpiewuje smutną balladę Can A Song Save Your Life (podobno taki też miał być pierwotny tytuł filmu). Publiczność jest wyjątkowo znudzona, ale nie Dan (Ruffalo) – kiedyś słynny producent i wyławiacz talentów, dziś pozbawiony pracy, życiowy bankrut, który chętnie zagląda do butelki. Na dodatek rozwodnik (Catherine Keener) i niezbyt udany ojciec nastoletniej córki (Hailee Steinfeld). Dan proponuje Grecie nagranie płyty. Jednak brak środków finansowych powoduje, że studiem nagrań musi stać się ulica. I jak się okazuje, miejskie metro, Central Park albo dach Empire State Building mogą stanowić niezwykłe tło do urokliwej i klimatycznej muzyki.
Reżyser stara się jak może by uatrakcyjnić fabułę. Bawi się formą. Liczne retrospekcje stanowią ciekawe rozwiązanie, tak samo jak ukazanie pierwszej (kluczowej sceny) z punktu widzenia każdego z bohaterów. No i jest jeszcze muzyka. Spokojna, klimatyczna. Głos Knightley pasuje do niej jak ulał. Niezwykle aksamitny, przywołuje skojarzenia z nastrojową ulubienicą Ameryki -Norah Jones.
Aktorzy nie mieli łatwego zadania. Knightley, zadowolona, że w końcu zagra bardzo pozytywną postać (miała dość nieszczęść i śmierci na ekranie), była nieco przerażona, gdy okazało się, że na potrzeby filmu będzie musiała również sprawdzić się wokalnie. Niepotrzebnie, poradziła sobie z tematem … śpiewająco. The most sexiest man alive, czyli Adam Levine (magazyn People nadał mu ten tytuł w ubiegłym roku) z kolei w Zacznijmy od nowa ma swój filmowy debiut. I choć warsztatowo odbiega od swoich doświadczonych kolegów, nie wypada źle. W tym przypadku efekty wizualne oraz świetny głos wokalisty rekompensują niedoskonałości aktorskie. Na koniec warto wspomnieć jeszcze o Marku Ruffalo, który z każdym filmem coraz bardziej zdobywa moje uznanie. Przypadła mu w udziale dość trudna rola, ale dająca największe szanse na pokazanie swoich umiejętności.
Jeśli kochacie Once, pewnie w niektórych momentach oglądając Zacznijmy od nowa poczujecie się odrobinę rozczarowani. Jednak będę się upierała, że najnowszy film Carney’a to jeden z ciekawszych filmów tego lata i warto dać mu szansę. Dawka dobrego humoru i pozytywnej energii przyda się każdemu!