Gdybyś nie pił, byłbyś szczęśliwy, ale rozumiałbyś mało
Jestem księciem nieuchwytności. Kiedy mówię, że nie piję, z całą pewnością nie jest to prawda, ale kiedy mówię, że piję, też mogę łgać jak najęty. Nie wierzcie, nie wierzcie. Pijakowi wstyd pić, ale pijakowi jeszcze gorszy wstyd: nie pić. Jakiż to pijak, co nie pije? Marny.
W filmie Wojciecha Smarzowskiego marnych alkoholików nie ma, tu jak piją, to na całego, potem rzygają i tarzają się we własnych ekskrementach. Choć Robert Więckiewicz mówi językiem Pilcha, to z literackiej subtelności nie zostało w zasadzie nic. Finezyjna stylistyka tonie w morzu wódki i ludzkich płynów ustrojowych. Ale przecież Smarzowski jest mistrzem dosadnego i bezkompromisowego kina. Soczysta stylistyka reżysera musiała w pewnym momencie wystraszyć autora książki, bo choć początkowo deklarował swoje całkowite zaufanie do twórców filmu, tuż przed premierą w wywiadzie dla Polska The Times ogłosił, że nie zamierza obejrzeć gotowego obrazu. Niepokoi mnie to, że w filmie będzie się pokazywać alkoholika z całym jego upadkiem biologicznym. A będzie on odczytywany jako film o mnie. Więc nic dziwnego, że nie chcę oglądać mojego alter ego leżącego pod płotem. Ale film obejrzał, a w liście pisarza, odczytanym podczas krakowskiej premiery napisał: Powiedzieć, że jest to rzecz wybitna, to nic nie powiedzieć.
Nie podzielam aż tak entuzjastycznej opinii na temat obrazu Smarzowskiego. Po pierwsze dlatego, że jestem wielką fanką książki Pilcha, a reżyser zubożył ją skupiając się wyłącznie na technice picia. Bohater pije, wymiotuje, na wpół przytomnie pierze zafajdane ubrania w wannie (bo naprawę pralki przepił) i zalicza kobiety (tu reżyser ubarwił książkową historię). Po drugie, Smarzowski nie zaskakuje, powtarza samego siebie. Sceny umieszczone w Pod Mocnym Aniołem spokojnie mogłbyby znaleźć się w pozostałych jego filmach, w końcu nawet aktorzy się zgadzają. No i gdzie podziało się poczucie humoru reżysera? Częściej śmiałam się czytając Pilcha, aniżeli oglądając film. Pijackie ekscesy aż proszą się o odrobinę komizmu, a tu Smarzowski co najwyżej decyduje się kopnąć lajkonika w tyłek albo zapożycza z książki rozterki o godzine (szósta rano, czy szósta wieczorem?)
To, co na pewno udało się Smarzowskiemu, to przełożenie niezbyt filmowej prozy na język filmu. Konstrukcja Pod Mocnym Aniołem składa się z ciągłych powtórzeń, nakładających się opowieści, retrospekcji. Szybki i chaotyczny montaż jest niczym bełkot alkoholika, którego chwiejny krok rozpoznać można po zdjęciach kręconych z ręki. Zaś, z góry poczynania pijaka oraz jego towarzyszy z oddziału odwykowego rejestruje kamera przemysłowa. Niektórym aktorom powierzono podwójne role, niekiedy bardzo skrajne. Andrzej Grabowski raz jest doktorem Granadą, który stawia pijaczków na nogi, innym razem stawia diagnozy w stanie totalnego upojenia alkoholowego. Zaś klienci baru Pod Mocnym Aniołem, nie są zwykłymi bywalcami, barman (Eryk Lubos) raz poleje wódkę, a innym razem przemówi Charlesem Bukowskim. W ten sposób sprytnie zaciera się granica między tym, co prawdziwe a pijackim majaczeniem bohatera.
Pod Mocnym Aniołem spodoba się wielbicielom dosadnego kina Wojciecha Smarzowskiego, ale i oni uczciwie muszą przyznać, że reżyser ma w dorobku lepsze filmy. Zaś zwolennicy talentu Jerzego Pilcha wciąż będą musieli czekać na ekranizację z prawdziwego zdarzenia, która pogodzi głębię pijanej duszy z płycizną pijanego ciała. Póki co, Smarzowskiego, dusza nie bardzo interesuje.