Spring Breakers ogląda się jak efektowny teledysk. Jest to, co tygryski lubią najbardziej, młode, kuszące ciała, seks, szmal, broń i lejący się strugami alkohol. Tylko, że od nadmiaru będzie bolała głowa.
A little sun can bring out your dark side
Jedno jest pewne, po tym filmie, rodzice nastolatków, nie puszczą swoich pociech na wakacje. Zresztą Faith (Selena Gomez), Candy (Vanessa Hudgens), Brit (Ashley Benson) i Cotty (Rachel Korine) o tą zgodę nie pytają. O pieniądze na wyjazd też nie, bo organizują je same, napadając na przydrożną restaurację. Dziewczyny z niebywałą łatwością dopuszczają się przestępstwa, zarówno od strony technicznej (bo napadają z pistoletem-zabawką), jak i psychicznym, bo cel uświęca środki (Po prostu udawaj, że to jest pieprzona gra komputerowa, albo jakiś film).
Ta zaskakująca łatwość zamiany nudnego życia na niekończącą się imprezę, powoduje, że bohaterki zatracają się w nowej rzeczywistości. Ale nie wszystkie. Religijna Faith, pierwsza opuszcza towarzystwo, zaraz po tym, jak małolaty lądują w więzieniu, a potem na łasce (i niełasce) niejakiego Aliena (James Franco), który wpłaca za nie kaucje. Druga, Cotty, musi dostać kulkę, by spakować manatki i zdecydować się na powrót do szarej rzeczywistości. Tylko Brit i Candy nie mają ochoty zakończyć tej wciągającej gry i przechodząc jej kolejne etapy, utrzymują się przy życiu dłużej niż inni, kluczowi gracze.
To się musiało udać
Harmony Korine, reżyser Spring Breakers, połączył pozornie niepasujące do siebie elementy. Do rąk kruchych nastolatek włożył broń, ulubienicom wytwórni Disneya kazał mówić wulgarnym językiem i nosić skąpe bikini, a gangsterowi dorzucił scenkę z odśpiewaniem piosenki Britney Spears, Everytime. Te, ocierające się niemalże o kicz, zabiegi filmowca pokazują, jak bardzo dzisiejsza młodzież przesiąknięta jest popkulturą. Dzieciaki już nie potrzebują myśleć, doświadczać czy uruchamiać wyobraźni. Reality shows, teledyski, filmiki na You Tube, to one bowiem podrzucają im gotowe wzorce przeżywania.
Najjaśniejszym punktem obsady niewątpliwie jest James Franco, który wcielił się w postać niegrzecznego chłopca z aspiracjami muzycznymi (w dziedzinie rapu, rzecz jasna). Ucharakteryzowany na Sean Paula, z warkoczykami, srebrnymi zębami i licznym tatuażami, wygląda jak rasowy gangsta, choć tak naprawdę jest jego karykaturą. Zresztą, Alien pojawia się w filmie w samą porę, by uwolnić widza od niekończącego się teledysku o nastolatkach i wprowadzić w końcu nieco fabuły.
To skąd ten kac?
Trudno mi się odnaleźć w konwencji zastosowanej przez reżysera. Teledysk jest świetny, ale gdy go oglądasz przez pięć minut, po kilkudziesięciu minutach już cię od niego mdli. I tak jest w przypadku Spring Breakers, chwytliwa z początku stylistyka, z czasem zaczyna nużyć. Co chwilę słyszymy, powtarzane przez Aliena słowa: spring break, spring break forever. Na domiar złego reżyser powtarza niektóre kwestie i dialogi, zmienia tylko scenografię albo ustawienie kamery (scena, w której Brit i Candy pytają Aliena, czy ma cykora przed wielką akcją). Chociaż są fragmenty, gdy ta powtarzalność zdradza nam kolejne wydarzenia (zanim obejrzymy scenę, w której małolata zostanie postrzelona, w migawkach widzimy jej poranione ramię). I to jest akurat fajne.
Trochę wygląda to tak, jakby Harmony Korine przedobrzył. Ciekawa, łatwo przyswajalna konwencja, zamiast atutem, staje się elementem ciągnącym w dół ocenę filmu. A szkoda.
(M.)
Film rzeczywiście ogląda się jak teledysk.
PolubieniePolubienie
Świetna rola Jamesa Franco!
PolubieniePolubienie