Kilka dni temu Amerykańskie Stowarzyszenie Scenarzystów (Writers Guild of America, West) opublikowało listę 101 najzabawniejszych scenariuszy filmowych (tutaj). Po analizie zestawienia można dojść do dwóch wniosków. Po pierwsze: nie ma zabawniejszego scenarzysty od Woody’ego Allena. Nie dość, że Annie Hall trafiła na sam szczyt listy, to dodatkowo doceniono 6 innych tytułów (Śpioch, Bananowy czubek, Bierz forsę i w nogi, Miłość i śmierć, Manhattan i Danny Rose z Broadwayu). Po drugie: kobiety – scenarzystki nie są wystarczająco zabawne. Bo jak inaczej wytłumaczyć, że przedstawicielki płci pięknej na liście stanowią marne 10 procent? A żadna scenarzystka nie dotarła do pierwszej dziesiątki zestawienia.
W odpowiedzi na listę WGA’s stworzyłyśmy własną listę filmów opartych na scenariuszach napisanych przez kobiety. Są to filmy nie tylko zabawne, ale również inteligentne.

Jack i Marion na co dzień mieszkają w Nowym Jorku. Ona pracuje jako fotograf, choć jak na ten zawód ma dość poważną wadę wzroku (jak twierdzi widzi rozmazane plamy). On jest projektantem wnętrz, choć wygląda jak brodaty i wytatułowany frontman zespołu rockowego. Europejskie wojaże miały nieco odświeżyć ich dwuletni związek. Najpierw był kilkudniowy wypad do Wenecji w czasie, którego Jack nabawił się biegunki, a potem tak intensywnie zajął się uchwycaniem każdej chwili na swoim aparacie, aż zapomniał zwyczajnie cieszyć się z wycieczki. Teraz para ląduje nad Sekwaną, u rodziców Francuzki. Dla przeciętnego człowieka wyjazd do francuskiej stolicy jest nie lada przeżyciem. Dla Jacka też, choć on wydaje się bardziej spięty i niepewny niż przeciętny turysta. W metrze grozi mu atak terrorystyczny, w domu grzyb na ścianie zagraża zdrowiu, taksówkarze są bezczelni, a na targu mordują małą świnkę Babe. Ale nie tyle otoczenie psuje Jackowi pobyt w Paryżu, ile narodowościowe różnice, które na francuskiej ziemi urosły do niepokojących rozmiarów.
Julie Delpy, która nazywana jest Woody Allenem w spódnicy, nie dość, że napisała scenariusz do filmu, to na dokładkę stanęła za i przed kamerą. Ze wszystkich tych zadań wywiązała się znakomicie. Scenariusz jest błyskotliwy, choć pozornie bazuje na różnicach między obywatelami Starego Kontynentu i przybyszami zza oceanu, to jednak służy sportretowaniu kondycji współczesnych związków. Dialogi są lekkie i przezabawne, a dobór aktorów niezwykle trafny. Ponoć Delpy pisała scenariusz z myślą, że zagrają w nim jej prawdziwi rodzice (urocza Marie Pillet i rubaszny Albert Delpy). A postać Jacka napisała specjalnie dla Adama Goldberga, który odegrał ją brawurowo. Film początkowo miał być skromnym projektem, ale jeszcze zanim Francuzka ukończyła pisanie scenariusza, już zebrano cały porządny budżet.

Obvious Child to kobiece spojrzenie na problem aborcji. Debiutująca reżyserka Gillian Robespierre odcina się bowiem od męskiej perspektywy przestawionej przez Judda Apatow we Wpadce oraz Jasona Reitmana w Juno. W obu filmach dziewczyny roztrzygające co zrobić z nieplanowaną ciążą, ostatecznie decydują się na macierzyństwo. Robespierre bez owijania w bawełnę pokazuje to, co zwykle się dzieje w takich przypadkach. A zwykle młoda kobieta trafia do w klinki, gdzie poddaje się zabiegowi aborcji. Symboliczna jest scena, w której bohaterka Obvious Child, Donna odpoczywa po zabiegu w towarzystwie kilku innych dziewczyn, które najwidoczniej przed chwilą mierzyły się z takim samym życiowym dylematem. Wcześniej dowiaduje się, że młodzieńcza beztroska jej matkę również niegdyś zaprowadziła na fotel ginekologa.
Zaletą obrazu Robespierre jest nie tylko jego autentyczność, ale również inteligentny dowcip wypowiadany przez odtwórczynię głównej roli, Jenny Slate. Z żadnych innych ust nie mógłby on brzmieć zabawniej niż z ust dziewczyny, która została okrzyknięta odkryciem amerykańskiego kina niezależnego. W Obvious child Slate towarzyszy uroczy Jake Lacy. Razem tworzą wybuchową mieszankę, która eksploduje po dodaniu sporej ilości alkoholu.

Leslye Headland, reżyserka i scenarzystka w jednej osobie, przekornie opisuje swój film jako Kiedy Harry poznał Sally dla dupków. Jake (Jason Sudeikis) i Lainey (Alison Brie) poznali się w czasach szkolnych. Ponieważ wówczas nie mieli za sobą żadnych doświadczeń seksualnych postanowili wspólnie temu zaradzić. Po latach – po wielu nieudanych związkach i przygodach miłosnych – los znów ich ze sobą połączy. Tym razem nie idą ze sobą do łóżka, za wszelką cenę próbują zbudować relację, która nie opiera się na seksie. tak stajemy przed pytaniem starym jak świat: czy możliwa jest przyjaźń między kobietą i mężczyzną? A może wszystkie drogi prowadzą do sypialni?
Sypiając z innymi wywraca do góry nogami komediowo-romantyczną logikę dotyczącą związków. Leslye Headland napisała zadziorny scenariusz z całą masą błyskotliwych i niegrzecznych dialogów.

Główna bohaterka opowiada sprośne dowcipy, pije do upadłego, zalicza facetów i nigdy ponownie nie umawia się na randkę. Podczas, gdy jej partnerzy bywają romantykami ze znacznie silniejszym kręgosłupem moralnym. Jednak z minuty na minutę ten dysonans łagodnieje, pod wpływem niepozornego lekarza postępowanie Amy i jej postrzeganie świata ulega zmianie. Tym samymWykolejona, która miała być nietypową komedią romantyczną, niespodziewanie skręca na tory prowadzące do typowego hollywoodzkiego finału. No ale warto spędzić te dwie godziny w kinie. Nikt tak nie stawia kropki nad i, jak Amy Schumer.
Historia przedstawiona w filmie w pewnym sensie również bazuje na doświadczeniach scenarzystki. Nic też dziwnego, że główna bohaterka nosi imię Amy. To, czym najbardziej zaskakuje scenariusz, to równowaga między elementami komediowymi a dramatycznymi. Oglądając stand-upy Amerykanki, czy epizody jej show, raczej można było się spodziewać, że Schumer obierze inną strategię – będzie nokautować humorem (tak też sugerował zwiastun filmu). Tymczasem scenarzystka równie często uderza w czułą strunę, zwłaszcza w tych momentach, w których opowiada o więzach rodzinnych. Tym samym Wykolejona staje się nie tylko historią miłosną, ale również opowieścią o rodzinie, która z jednej strony jest źródłem toksycznych emocji, z drugiej strony daje poczucie bezpieczeństwa.

Sensacja festiwalu filmów niezależnych Sundance to jedna z najbardziej oryginalnych i szczerych opowieści o dojrzewaniu i seksualności nastolatków. 15-letnią Minnie Goetze powołała do życia rysowniczka i pisarka Phoebe Gloeckner, która w 2002 roku wydała po części autobiograficzną książkę The Diary of a Teenage Girl: An Account in Words and Pictures. Książka przypadła do gustu Marielle Heller, która od lat starała się o uzyskanie praw do dzieła (w międzyczasie reżyserka zagrała główną rolę w teatralnej adaptacji książki). Światowa premiera filmu miała miejsce w styczniu 2014 roku na festiwalu kina niezależnego Sundance i spotkała się z bardzo entuzjastycznym przyjęciem, a uroczą Bel Powley (Randka z królową) okrzyknięto aktorskim odkryciem roku.
Choć The Diary of the Teenage Girl koncentruje się na życiu głównej bohaterki, to jednak w jej zwierzeniach echem odbijają się doświadczenia wszystkich kobiet. To, co przeżywa Minnie na ekranie może okazać się zaskakująco bliskie i znajome. Co więcej, filmowa opowieść pozbawiona jest wszelkich upiększeń. Historia nie idzie znanym schematem: od zauroczenia i wielką miłość, poprzez rozstanie, ponowne zejście, aż do pięknego I żyli długo i szczęśliwie. Zamiast miłosnych uniesień mamy tu buzujące hormony, niezaspokojony apetyt na seks i wielu partnerów. Dorosłe doświadczenia zabawnie mieszają się z nastoletnią naiwnością i niezdecydowaniem.

Zwykle najpierw są randki, potem ślub, a na koniec na świat przychodzi dziecko. W scenariuszu Diablo Cody ten porządek został celowo zaburzyła. Najpierw jest przyjaźń między wyszczekaną i piekielnie inteligentną nastolatką Juno (Ellen Page) a dziecinnym Bleekerem (Michael Cera), a potem pojawia się ciąża. Za radą swojej najlepszej przyjaciółki bohaterka decyduje się oddać dziecko do adopcji jakiejś miłej rodzinie, która zapewni mu wspaniały dom. Szybko znajduje ludzi odpowiadających jej życzeniom. Nieoczekiwanie ciąża staje się dla Juno szybką podróżą w dorosłość. Nastolatka przeradza się w kobietę i zaczyna doceniać to co ma i odnajdywać w swoim życiu najważniejsze wartości.
Niezależna produkcja zdobyła nieoczekiwanie uznanie krytyki i ogromną popularność wśród widowni. Zachwyciła przede wszystkim świeżością spojrzenia. Nie ma tu miejsca na moralizatorstwo i misję. Nie ma zużytych kalek i klisz. Jest za to spora dawka humoru i błyskotliwych dialogów.

Mavis Gary (Charlize Theron) jest ghostwriterką niegdyś modnej, a obecnie dobiegającej końca serii książek dla młodzieży. Mieszka w Minneapolis, w nowoczesnym mieszkaniu. Umawia się na niezobowiązujące randki i najczęściej rano budzi się u boku faceta, którego imienia nawet nie pamięta. Mavis jest znudzona i zmęczona życiem. Z letargu wybudza ją mail ze zdjęciem niemowlaka, którego ojcem jest Buddy Slade (Patrick Wilson) – szkolna miłość Mavis. Zgodnie ze starym jak świat schematem, zakazany owoc nagle staje się niezwykle kuszący. Mavis chce załatwić sprawy po swojemu. Chce odbić Buddy’ego jego prowincjonalnej żonie i wyzwolić go z kieratu pieluch. Nie ma przy tym najmniejszych skrupułów.
Scenarzystka Diablo Cody pozwala swojej bohaterce ponieść sromotną klęskę i to na oczach znienawidzonego rodzinnego miasteczka. Publicznie upokorzona bohaterka na chwilę zrzuca swoją maskę, pod którą ukrywa paranoje związane z wiekiem i brakiem spełnienia. Charakterystyczny dla Cody cynizm i sarkazm znów mieszają się z solidną dawką humoru.

Lake Bell – reżyserka, scenarzysta i aktorka w jednym – przyznaje, że od dzieciństwa interesowała się branżą voice-over zdemaskowała rządzące nią prawa. Paradoksalnie w filmie o głosie, Bell udowadnia, że kobiety tego głosu pozbawiono. Mogą być świetnymi trenerkami, ale nie lektorami. Jednak twórcy filmu podeszli do tematu z lekkim przymrużeniem oka, a przede wszystkim z dużą dawką jakże inteligentnego humoru.
Oryginalny tytuł In A World… nie jest tu przypadkowy, film jest bowiem rodzajem hołdu dla legendarnego Dona LaFontaine’a, zwanego Grzmiącym Gardłem lub Głosem Boga. Nic dziwnego aktor użyczył głosu do 5000 zwiastunów filmowych, reklam telewizyjnych i zwiastunów gier komputerowych. Słynne In A World jest jego znakiem firmowym. I właśnie o to zdanie wypowiedziane do jednego z trailerów będzie walczyć Carol (Lake Bell), z legendą – Samem Sotto (Fred Melamed) i jednocześnie własnym despotycznym ojcem, żyjącym w przekonaniu, że ten biznes nie jest przeznaczony dla kobiet. Scenarzystka wyśmiewa nie tylko branżę, ale również bliskich swojej bohaterki. Z lekkością i dowcipem nakreśla przykład dysfunkcyjnej rodziny, podporządkowanej apodyktycznemu ojcu. Bell zaryzykowała i pokusiła się również o wątek miłosny. Uroczy i jakże niezgrabny w kontaktach damsko- męskich Louis (Demetri Martin) zwyczajnie rozbraja usiłując zdobyć serce pozornie niedostępnej Carol. Zresztą barwnych postaci jest tu co nie miara, obrzydliwie bogaty i pewny siebie Gustav, pozornie naiwna nowa narzeczona ojca, czy aktorka z wadą wymowy, z korkiem w ustach ćwicząca samogłoski (Eva Longoria). Co ciekawe, Bell do swojego niszowego projektu udało się namówić także dwie inne hollywoodzkie gwiazdy, Geenę Davis i Cameron Diaz.

Masażystka Eva (Julia Louis-Dreyfus), nie ma lekko ani w pracy, ani w życiu prywatnym. Tak samo jak na co dzień ciąży jej ogromna torbę ze sprzętem do masażu, tak samo ciąży jej bagaż życiowych doświadczeń (nieudane małżeństwo, trudności wychowywania dorastającej córki). Alberta (James Gandolfini), również rozwiedzionego i wychowującego nastoletnią córkę, poznaje na przyjęciu i wkrótce umawia się na randkę. Choć ten misowaty i czasami niezdarny mężczyzna może wydawać się lepszym kandydatem na przyjaciela niż kochanka, Eva odnajduje w nim nie tylko bratnią duszę, ale z czasem również spore pokłady seksualności. I wszystko zapewne potoczyło by się pięknie, gdyby Eva nie zaprzyjaźniła się z byłą żoną Alberta, Marianne (Catherine Keener), która uwielbia dzielić się z nią szczegółami dotyczącego jej nieudanego małżeństwa.
To co mnie w Ani słowa więcej podoba się najbardziej to normalność, która jest tu wszechobecna. Nicole Holofcener nie udziwnia swojej historii, świadomie rezygnuje z niepotrzebnych dramatów, księcia na białym rumaku i przereklamowanego „żyli długo i szczęśliwie”, na rzecz zwykłych rozterek związanych z wkraczaniem ludzi dojrzałych i życiowo doświadczonych w nowy związek.

Rachel (Kathryn Hahn) to matka, jakich wiele, codziennie odprowadza kilkuletnie dziecko do szkoły, piecze mufinki i urządza kinderparty. Jednak z powodu nieudanego pożycia małżeńskiego (Josh Radnor) regularnie i bezskutecznie wylewa żale u psychoterapeutki. Zaskakiwać może sposób, jaki wybrała bohaterka, by ratować swój związek. Czy prostytutka może być lekarstwem dla znudzonego sobą małżeństwa? Rachel nie ma wątpliwości, dlatego w ramach terapii, nie tylko zaciąga męża do klubu go-go, ale także proponuje spotkanej tam młodej tancerce i prostytutce (Juno Temple) dach nad głową, w zamian za opiekę nad dzieckiem. Obecność w domu młodej dziewczyny to dla Rachel lekcja seksualności i wsłuchiwania się we własne potrzeby. Jill Solaway, choć opierając się na dość ekstremalnej i mało wiarygodnej historii, udało się uchwycić bolączki małżeństw z długoletnim stażem, udowodnić, że kobiety w życiu kierują się uczuciem, a facetami często rządzi zwierzęce pożądanie.
Popołudniowa igraszka to film iście amerykański, który mimo tego, że nijak ma się do naszej środkowoeuropejskiej mentalności, ogląda się świetnie. Bowiem sukces tkwi w scenariuszu, pełnym inteligentnego humoru, ze szczyptą ironii. Ale uwaga, niekiedy to śmiech przez łzy.