Intrygująca historia, znakomita obsada, świetna stylizacja – Pakt z diabłem miał wszelkie atuty, by stać się jedną z najlepszych produkcji tego roku. Choć z kina wychodziłam z poczuciem dobrze spędzonego czasu, to jednak słów zachwytu wydobyć z siebie nie mogłam.
James „Whitey”‚ Bulger trafił niegdyś na drugie miejsce na liście najbardziej poszukiwanych ludzi w USA. Tuż za Osamą Bin Ladenem. W 2011 roku po śmierci saudyjskiego terrorysty na krótko stał się nawet numerem jeden. Wpadł po 16 latach poszukiwań. Ścigano go za zabójstwa, kierowanie zorganizowaną grupą przestępczą, handel narkotykami oraz pranie brudnych pieniędzy. Co ciekawe, Whitey stał się królem bostońskiego półświatka dzięki protekcji FBI.
Historia jednego z największych skandali w amerykańskiej agencji rządowej od dawna interesowała filmowców. W 2006 roku bostoński gangster posłużył jako pierwowzór postaci Jacka Nicholsona w Infiltracji Martina Scorsese. Teraz historia oparta na książce dwóch reporterów Boston Globe, Dicka Lehra i Gerarda O’Neilla, powraca w pełnej krasie, choć losy filmowego projektu nieraz stawały pod znakiem zapytania. Zanim na krześle reżysera ostatecznie zasiadł Scott Cooper, twórca Szalonego serca i Zrodzonego w ogniu, reżyserii podejmowali się inni filmowcy, między innymi: Jim Sheridan i Barry Levinson. W 2013 roku projekt stracił na chwilę odtwórcę głównej roli. Johnny Depp niezadowolony z warunków finansowych opuścił plan. Biorąc pod uwagę te niesprzyjające okoliczności Cooperowi udało się nakręcić bardzo dobry film, choć niepozbawiony wad.
Największą bolączką filmu jest to, że twórcy w dwugodzinnej produkcji chcą zmieścić jak najwięcej wątków z bogatego życiorysu przestępcy – począwszy od lat 70, gdy gang Winter Hill na czele z Bulgerem walczy z Włochami o wpływy w Bostonie, poprzez naznaczone cichą współpracą z FBI lata 80 i 90, aż po schwytanie gangstera w 2011 roku. Aż strach pomyśleć co by było, gdyby reżyser nie zdecydował się wyciąć kilku scen. Na cięciach ponoć najbardziej ucierpiała Sienna Miller, która jako partnerka Whitey’a – Catherine Greig – w ogóle nie znalazła się w filmie. Szkoda, że Cooper nie zdecydował się zbudować filmowej opowieści wokół kilku najciekawszych wątków, jestem pewna, że wkręceni w niezwykłą historię widzowie poszukaliby brakujących informacji na własną rękę, po seansie.
Kolejnym problemem Paktu z diabłem jest to, że Scott Cooper opowiada o bostońskim półświatku trochę beznamiętnie, miejscami wręcz monotonnie. Gdybym znała historię Bulgera wcześniej (przed wyprawą do kina celowo nie zagłębiałam się w temat), to wątpię czy w napięciu doczekałabym do napisów końcowych. Może tylko znakomici aktorzy, których reżyser wyczarowuje jak króliki z kapelusza, mogliby utrzymać moją uwagę.
O Pakcie z diabłem mówi się zwykle w kontekście świetnej formy Johnny’ego Deppa, który w końcu przestaje parodiować samego siebie (tu wzdrygam się na myśl o kilku rolach, które łudząco przypominają jego wspaniałą kreację z Piratów z Karaibów). W filmie Coopera aktor zmienił się nie do poznania (oblekł twarz lateksem, założył szkła kontaktowe i doprawił sobie sztuczny ząb) i w końcu porzucił ekranową brawurę. Depp na ekranie jest skupiony i stonowany, a przenikliwe spojrzenie jego niebieskich oczu robi większe wrażenie niż filmowa przemoc. Bardzo prawdopodobne, że rola króla bostońskiego półświatka przyniesie aktorowi nominację do Oskara. Ale na podobne wyróżnienie zasłużył również Joel Edgerton za rolę agenta FBI i jednocześnie lojalnego przyjaciela Bulgera. W zasadzie na medal spisała się cała imponująca obsada filmu (między innymi: Benedict Cumberbatch, Dakota Johnson, Kevin Bacon, Peter Sarsgaard, Jesse Plemons, Adam Scott, Corey Stoll, Julianne Nicholson, Juno Temple), nawet jeśli za mało w niej kobiecego pierwiastka (świat Whitey’a to jednak męski świat).