Zwykle krytyka wychodzi z naszych ust (lub – jak w moim przypadku – spod klawiatury) znacznie łatwiej niż pochwały. Ale powiem Wam szczerze, że pisanie wrednych tekstów, wcale nie jest moim ulubionym zajęciem. Może dlatego na Kulturalnie po godzinach w większości jest o tym, co fajne i godne polecenia. I taki był plan na dziś. Miałam pisać o najlepszych filmowych adaptacjach. Ale nim się zorientowałam lista wypełniła się taką ilością tytułów, że musiałabym zrobić z tego temat na kilka wpisów (kto, by to czytał!). Dlatego dziś będzie o książkach, które zasłużyły na więcej – więcej uwagi, troski, czułości ze strony reżyserów i scenarzystów.

Wielki Gatsby w reżyserii Baza Luhrmann a to obraz Nowego Jorku zepsutego pieniądzem i będącego na wiecznym kacu. Według Australijczyka ówczesna Ameryka miała tylko jeden cel, szybko się wzbogacić, a zarobione dolce wydać na huczne imprezy. Nie wiem po co Luhrmannowi była kultowa powieść Fitzgeralda, skoro najważniejszy wątek miłosny, na którym oparł swoją książkę, stał się tu jedynie pretekstem do przystrojenia szklanego ekranu w liczne fajerwerki i błyskotki. Uczucie Jaya do Daisy zostało całkowicie zmarginalizowane, podobnie jak wiele innych ważnych dla historii wątków. To, co widzimy na ekranie na pewno cieszy nasze oko, nie pozostaje jednak w głowach na długo. Wielki Gatsby w wydaniu Luhrmanna jest jak długi i efektownie zrobiony teledysk. Spodoba się miłośnikom energicznej muzyki i efektów w 3D, fanom książki dostarczy licznych rozczarowań.

Choć Robert Więckiewicz mówi językiem Jerzego Pilcha, to z literackiej subtelności nie zostało w zasadzie nic. Finezyjna stylistyka tonie w morzu wódki i ludzkich płynów ustrojowych. Nie mogę wybaczyć reżyserowi, że zubożył treść książki skupiając się wyłącznie na technice picia. Bohater pije, wymiotuje, na wpół przytomnie pierze zafajdane ubrania w wannie i zalicza kobiety. Co więcej, Smarzowski nie zaskakuje niczym, wręcz powtarza samego siebie. Sceny umieszczone w Pod Mocnym Aniołem spokojnie mogłyby znaleźć się w pozostałych jego filmach, w końcu nawet aktorzy się zgadzają. No i gdzie podziało się poczucie humoru reżysera? Częściej śmiałam się czytając Pilcha, aniżeli oglądając film. Pijackie ekscesy aż proszą się o odrobinę komizmu, a tu filmowiec co najwyżej decyduje się kopnąć lajkonika w tyłek albo zapożycza z książki rozterki o godzinie (szósta rano, czy szósta wieczorem?). Pod Mocnym Aniołem spodoba się wielbicielom dosadnego, bezkompromisowego kina Wojciecha Smarzowskiego, ale i oni uczciwie muszą przyznać, że reżyser ma w dorobku lepsze filmy. Zaś zwolennicy talentu Pilcha wciąż będą musieli czekać na ekranizację z prawdziwego zdarzenia, która pogodzi głębię pijanej duszy z płycizną pijanego ciała. Smarzowskiego dusza nie bardzo interesuje.

Literacki bohater i jego zabawne losy opisane przez Kyrila Bonfiglioli w trzech (i pół) tomach powieści (czwartego nie ukończył, pierwszy dostępny jest na polskim rynku wydawniczym pod tytułem: Nie wymachuj mi tym gnatem) wydają się doskonałym materiałem na film. Niestety, kinowa wersja, zamiast na rubasznym humorze, ciętym języku, woli koncentrować się na serii ogranych żartów, bardziej żenujących niż śmiesznych (łapanie za biust obcej kobiety, odruchy wymiotne tuż przed pocałunkiem z wąsatym mężem, haftowanie przez okno samochodu). Nie śmieszy Johnny Depp, który od kilku lat odcina kupony od udanej roli wPiratach z Karaibów. Nie wiem, czy reszta ekipy aktorskiej miała wobec Deppa (tudzież reżysera Davida Koeppa) jakiś dług wdzięczności do spłacenia, bo inaczej nie mogę sobie wytłumaczyć udziału tak znakomitych aktorów (Ewan McGregor, Paul Bettany i Jeff Goldblum) w tak marnej produkcji.

Bestsellerowa powieść Elizabeth Gilbert dla wielu kobiet ma szczególne znaczenie. Niektóre traktują ją niemalże jak Biblię. Choć zwykle bywam odporna na terapeutyczne przesłania książek, to jednak doceniam pozytywny przekaz Jedz, módl się, kochaj, tak samo jak, plastyczność obrazu, która tak cudownie pobudza wyobraźnię. Gdyby Ryan Murphy reżyserował film o turystyce , to może jego film miałby większą siłę przebicia. Cudowne krajobrazy Włoch, Indii i Bali zapierają dech w piersiach, aż ma się ochotę pakować walizkę. Niestety, piękne widoki przesłaniają fabułę. Murphy albo się pogubił, albo za mało się modlił…

Jej książki to gotowy materiał na film. Makabryczne historie Gillian Flynn trzymają w napięciu od pierwszej do ostatniej strony, zachwycają złożonością wątków i bohaterów i zaskakują zakończeniem. Dlatego trudno pojąć, by z tak doskonałej bazy literackiej wyszedł film zaledwie dobry. Mroczny zakątek nie ma szans powtórzyć sukcesu Zaginionej dziewczyny. Zabrakło reżyserskiego wyczucia Davida Finchera – mistrza ponurych thrillerów oraz sprawnego pióra Gillian Flynn (jako scenarzystki). Gdy nastrój grozy i niepewności szlag trafił, przed ekranem trzyma nas tylko świetna obsada (Charlize Theron, Nicholas Hoult, Chloë Grace Moretz, Tye Sheridan, Christina Hendricks).

Choć Francuz Alexandre Aja finezyjnie żongluje gatunkowymi schematami spod znaku czarnej komedii i horroru, to jednak film, będący ekranizacją książki Joe Hilla, może zadowolić tylko tych, którzy nie znają literackiego pierwowzoru. Filmowej opowieści brakuje głębi, bo reżyser nie ma pomysłu na to, jak sprawnie przenieść na ekran wewnętrzne monologi bohatera. Obsadzony w głównej roli, Daniel Radcliffe, dwoi się i troi, by przed upływem dwóch godzin żaden widz nie zdezerterował z kinowej sali. Jeśli zostałam na swoim miejscu, to tylko ze względu na udaną kreację Brytyjczyka, bo reżyser bezczelnie pozbawił mnie frajdy rozwiązywania zagadki morderstwa już w pierwszej połowie filmu. Odrobina subtelności by nie zaszkodziła.

Adaptacja powieści W drodze, Jacka Kerouaca, to nie lada wyzwanie przede wszystkim ze względu na mało filmową fabułę. Ważne są tu słowa, a nie wartka akcja. Może jest to przyczyną, dla której tak późno powieść sfilmowano. To nie znaczy, że prób nie było…jednak zawsze ktoś lub coś stawało na przeszkodzie (w latach 90-tych reżyserii chciał się podjąć sam Francis Ford Coppola). Tak czy inaczej, po ponad 50 latach doczekaliśmy się filmowej wersji i to spod ręki nie byle jakiego reżysera, bo Waltera Sallesa (Dzienniki motocyklowe). Niestety, chociaż udało mu się oddać charakter powieści, to jednak nie zauroczył nim widza. Fabuła nudzi i dłuży się w nieskończoność. A centralna postać Sala (Sam Riley), mdła i bierna, ucieka w cień swojego bardziej charakternego kolegi, Deana (znakomity Garret Hedlund). Być może, gdyby reżyser tak kurczowo nie trzymał się powieści i mocniej zgłębił niektóre wątki udałoby się stworzyć znacznie ciekawszy obraz.

Reżyser Miasta Boga – Fernando Meirelles dwukrotnie przymierzał się do ekranizacji Miasta ślepców. Za pierwszym razem, pod koniec lat 90 -tych José Saramago mu odmówił. Meirelles musiał czekać na jego zgodę blisko dziesięć lat. Szkoda, że filmowiec nie wykorzystał tego czasu należycie. Film, do którego Brazylijczyk zaangażował Julianne Moore, Marka Rufallo i Gaela Garcíę Bernala wyszedł tylko poprawnie. Twórca ślizga się po temacie, nie próbuje wniknąć głębiej w psychikę bohaterów. Zdaje się, jakby to tylko operator – Cesar Charlone – odrobił pracę domową. Za pomocą kamery przekonująco tworzy zniekształcony, naszpikowany licznymi niebezpieczeństwami świat ofiar epidemii. Poza tym w Mieście ślepców poruszamy się trochę po omacku.