JOANNA D’ARC 13 DYSTRYKTU
Ciekawa jestem, czy gdyby Suzanne Collins pisała Kosogłosa dzisiaj także zdecydowałaby się na podział fabuły na dwie części? Zdaje się, że pani Collins w 2010 roku, gdy wydawała ostatnią część swojej książki nie pomyślała, że można zyski z jej sprzedaży pomnożyć, a przynajmniej podwoić. Trzeba za to przyznać, że wytwórnia filmowa Lionsgate odrobiła lekcje z rachunkowości i to na piątkę z plusem. Nie dość, że zarobiła krocie produkując poprzednie części, to jeszcze, czerpiąc z doświadczeń finałów sagi Zmierzch czy Harry’ego Pottera postanowiła podzielić również Kosogłosa. Chwyt marketingowy i sprawdzony i trafiony. Widz pewnie pokręci nosem i powzdycha, ale zgodnie z przewidywaniami twórców i tak zjawił się w kinie. I to tłumnie.
Podzielenie Kosogłosa ma z pewnością uzasadnienie finansowe, w końcu film kosztował przeszło 250 milionów dolarów (co nie dziwi biorąc pod uwagę chociażby gwiazdorską obsadę). Fabularnego uzasadnienia, przynajmniej w moim przekonaniu, na próżno szukać. Po bardzo dynamicznych Igrzyskach Śmierci i W pierścieniu ognia musimy zadowolić się statyczną atmosferą Kosogłosa. Brak tu wartkiej akcji, biegania po lesie, latających strzał czy trzymającego kurczowo w fotelu napięcia. Zamiast tego twórcy filmu postawili na emocje, dialogi i niepotrzebnie rozwleczone wątki. Ale po co? By bliżej poznać bohaterów? Przecież po dwóch częściach i przeczytaniu trylogii wydaje się nam, że wystarczająco dobrze ich znamy! Utrzymanie wartkiego tempa i pociągnięcie akcji do końca byłoby o wiele lepszym rozwiązaniem. Zakończenie w tak dramatycznym momencie, które każe nam czekać kolejny rok na rozstrzygnięcie jest niczym innym, jak testowaniem cierpliwości widza.
Kosogłos różni się od poprzednich części, bowiem znacznie zmienia się tu optyka. O ile Igrzyska śmierci i W pierścieniu ognia były opowieścią o walce człowieka z człowiekiem, o tyle w Kosogłosie walka ma już wymiar państwowy. Nie ma mowy o igrzyskach, ale o rewolucji, a spoiwem łączącym dystrykty ma być Katniss, której zadaniem jest poprowadzić lud do walki z Kapitolem. Twórcom nie do końca udało się ustrzec przed patetycznymi scenami, czy zbyt podniosłymi dialogami. Na szczęście, od czasu do czasu, dzięki przewrotnym i humorystycznym scenom ten poważny ton udaje się na chwilę zgubić (jak ta w której Katniss ma nagrywać materiał propagandowy nieudolnie odgrywając legendarną Joanna d’Arc).
Oczywiście mogę sobie ponarzekać na niespieszne tempo fabuły czy zbyt podniosłe sceny, jednak Kosogłos (choć odrobinę słabszy od swoich poprzedników) to nadal kino rozrywkowe na najwyższym poziomie. Nie zawodzą aktorzy. Jennifer Lawrence – choć w tej części znacznie bardziej rozchwiana emocjonalnie, mniej waleczna i bardziej irytująca jako Katniss, paradoksalnie wreszcie ma możliwość pokazania aktorskiego warsztatu. Do tej pory bowiem głównie udowadniała swoją sprawność fizyczną (przygotowując się do roli trenowała bieganie, łucznictwo, wspinaczkę, sztuki walki i jogę). Niestety mniej jest w Kosogłosie Josha – do rany przyłóż – Hutchersona, czy nieprzyzwoicie opalonego Stanleya Tucci. Na szczęście twórcy zrehabilitowali się zapełniając drugi plan aktorami z najwyższej półki. Wreszcie sporo na ekranie trzeźwiejącego Haymitcha (Woody Harrelson) czy Plutarcha, rewelacyjnie zagranego przez Philipa Seymoura Hoffmana (aktorowi udało się nakręcić niemalże wszystkie sceny z kolejnej części Kosogłosa, dzięki czemu bez sztuczek komputerowych zobaczymy go w kolejnej odsłonie filmu). Nie zawodzą także świeżynki w obsadzie: Julienne Moore jako zimna niczym królowa lodu przywódczyni 13. dystryktu, Natalie Dormer jako zbuntowana młoda reżyserka czy znany z serii House of Cards – Mahershala Ali. Co cieszy, w Kosogłosie znalazło się miejsce również dla Effie Trinkett (Elizabeth Banks), zwariowanej specjalistki od PR i samozwańczej stylistki Katniss, której obecność w tej części jest odstępstwem od książkowego pierwowzoru. Nie należy się dziwić, że scenarzyści postanowili zachować Effie, bowiem wnosi ona do fabuły sporą dawkę humoru i luzu, rozjaśnia surowy klimat i mroczną atmosferę 13. dystryktu. Ponadto jest jedynym (może poza Stanleyem Tucci) łącznikiem z widowiskowym światem znanym z poprzednich części.
Bez dwóch zdań Kosogłos jest pozycją obowiązkową dla miłośników literatury Suzanne Collins. Można porównywać, narzekać, szukać dziury w całym, ale większość z nas i tak niecierpliwie wyczekuje kolejnych odsłon. I są ku temu powody, Kosogłos to przyzwoita dawka rozrywki. A Yellow Flicker Beat w wykonaniu Lorde wybrzmiewający na zakończenie to najlepsza filmowa puenta i mam nadzieję, zapowiedź tego, co czeka nas za rok.