Hollywood nas zwykle nie rozpieszcza. Choć Polacy pojawiają się w produkcjach, to zwykle w nieznacznych rolach, albo mało przyjemnych. Tym razem James Gray całkowicie poświęca uwagę polskiej bohaterce, niestety nie udaje mu się uciec od stereotypów. Ewa jest porządna, wierząca i cierpiąca. I jestem pewna, że dałby się tą polskość Ewy przełknąć z łatwością, ale twórcy Imigrantki za wszelką cenę próbują nas zniechęcić do głównej bohaterki. Ewa to szara myszka (nieprawdopodobne, że mężczyźni walczą o jej względy), która przyjmuje z pokorą wszystko co dzieje się dookoła. Nigdy nie tupnie nóżką. Marion Cotillard po raz pierwszy zawodzi jako aktorka i nie mówię tego bynajmniej z powodu języka polskiego (w końcu, by wykuć na pamięć 20 stron scenariusza przez 3 miesiące uczyła się języka z Mają Wampuszyc, która wcieliła się w rolę ciotki Ewy). Na szczęście, scenarzyści: James Gray oraz Ric Menello znacznie więcej wysiłku włożyli w tworzenie postaci Bruna, dzięki czemu to Joaquin Phoenix błyszczy na ekranie. Jeremy Renner jako magik Orlando dorównuje mu kroku, a przy tym rozładowuje dramatyczną fabułę filmu. Scenarzyści pofolgowali nadto z nieszczęściami, które spadają na barki Polki, po to tylko, by cel jakim jest zebranie pieniędzy na wyciągnięcie siostry z wyspy, osiągnęła w najbardziej oczywisty i prosty sposób. Takie scenariuszowe rozwiązanie wydaje się być tylko tanim chwytem filmowców, którzy łzawymi wstawkami chcą zdobyć przychylność widzów. Ci, którzy są odporni na ckliwe sceny, docenią zwłaszcza wizualne aspekty Imigrantki. Skąpane w sepii zdjęcia Dariusa Khondji (Siedem, Jagodowa miłość, O północy w Paryżu) idealnie pokazują wyśniony Nowy Jork jako miejsce nieprzyjemne i niechętnie witające nowych przybyszów.
Fani hollywoodzkich wyciskaczy łez być może w Imigrantce znajdą coś dla siebie. Pozostali powinni wybrać inne propozycje kinowe.