Najnowszy 10-odcinkowy serial stacji Showtime (w Polsce można go oglądać na platformie HBO Go) powinien raczej nosić tytuł Nic śmiesznego. Głównym bohaterom – komikom marzącym o wielkiej karierze zwykle nie jest do śmiechu. Ich życie to pasmo porażek, zarówno zawodowych, jak i osobistych.
Akcja serialu, wyprodukowanego przez Jima Carreya, osadzona jest w latach 70-tych w Los Angeles. Grupa młodych ludzi próbuje swoich sił na scenie klubu prowadzonego przez niejaką Goldie. Jeśli uda im się rozśmieszyć towarzystwo – kto wie? – może czeka ich spotkanie z Johnnym Carsonem w The Tonight Show. Wystarczy usiąść na kanapie w nowojorskim studiu, a otworzą się drzwi do wielkiej kariery i sławy… Ale zanim się to stanie – o ile w ogóle – komicy będą musieli pracować za psie pieniądze, opowiadać dowcipy dla zamroczonej alkoholem publiczności, rywalizować z kolegami o najlepsze miejsce w grafiku i rozśmieszać innych, nawet wtedy, gdy sami najchętniej płakaliby w kącie.
O tym, co dla początkujących stand-uperów oznacza sukces oraz o jej cenie opowiada świetny pierwszy odcinek serii. Jego bohaterem jest dawny podopieczny Goldie – Clay Appuzzo (Sebastian Stan), który stoi u progu wielkiej kariery. Koledzy patrzą na jego osiągnięcia z dumą i odrobiną zazdrości, a on czuje, że wdrapał się już na wierzchołek Mount Everest. Czy jest coś jeszcze po zejściu na ziemię? Tu się zatrzymam, bo wolałabym nie zdradzać losów Claya. Zapewniam Was, że wydarzenia pierwszego epizodu wprowadzają nie tylko ciekawą perspektywę, ale również charakterystyczny, lekko melancholijny styl serii.
Clayowi się udało, ale w kolejce do kariery stoi kilkanaście innych osób. Po obejrzeniu trzech odcinków serii, wydaje mi się, że twórcy każdemu z nich dadzą trochę „czasu antenowego”. Nie jestem pewna, czy to dobre rozwiązanie. Wolałabym gdyby scenarzyści wykreowali kilku głównych bohaterów i wokół nich budowali oś wydarzeń, niż rozdrabniali się na milion pobocznych wątków. Tym bardziej, że w grupie komików mam już kilku swoich ulubieńców.
Najsympatyczniejszą postacią Umrzeć ze śmiechu jest Cassie Feder (Ari Graynor) jedyna dziewczyna w zespole aspirujących komików. Cassie chce być kimś więcej niż gorącą laską, która opowiada na scenie o cyckach, ale wciąż poszukuje swojej scenicznej tożsamości. Opłakuje swojego byłego chłopaka i najwyraźniej trochę dusi się w związku z obecnym, kolegą z klubu – Billem (Andrew Santino). Ten z kolei dostaje wymarzoną szansę na występ poza klubem, ale rujnuje ją, bo daje ponieść się emocjom. W międzyczasie użera się z ojcem, który nigdy nie ma dla niego dobrego słowa, a niepowodzenie syna tłumaczy klątwą wiszącą od pokoleń nad rodziną Hobbsów. Młodziutki Adam Proteau (RJ Cyler) chwyta się każdej pracy (nawet poniżającej) by zarobić na swoje utrzymanie. Jego manager (gościnnie występujący w jednym odcinku – Alfred Molina) nie kwapi się by znaleźć chłopakowi zajęcie, a Goldie uważa, że nie jest gotowy na występ na głównej scenie klubu. Eddie Zeidel (Michael Angarano) i Ron Shack (Clark Duke) właśnie przyjechali do Miasta Aniołów, by zrobić karierę w show-biznesie, ale nie mają ani kasy ani znajomości. Pomieszkują w szafie kolegi i żywią się jedzeniem wygranym w głupkowatym teleturnieju. Nad młodymi komikami czuwa Goldie Herschlag (świetna Melissa Leo). Nie jest ani miła, ani przyjacielska. Ma za to świetną intuicję. Jej postać wzorowana jest na Mitzi Shore, która od 1972 roku prowadziła popularny The Comedy Store w Los Angeles. To tam zaczynały takie sławy, jak: Robin Williams, Freddie Prinze, Jay Leno, David Letterman, Chevy Chase i Jim Carrey.
Oglądając Umrzeć ze śmiechu nie będziecie zrywać przysłowiowych boków. Powiem szczerze, że żarty w tym serialu nie bardzo odpowiadają mojemu poczuciu humoru (dowcipkuje się głównie na temat seksu, trochę na temat polityki lat 70-tych, mniejszości narodowych i aborcji), ale przecież nie o śmiech w tym serialu chodzi, tylko o to, co pozostaje, gdy on ucichnie.