Ekranizacja Marsjanina od początku była skazana na sukces. Producenci mieli wszystkie atuty, by przyciągnąć tłumy do kin. Dysponowali bowiem nie tylko bestsellerową prozą Andy’ego Weira, ale i sprawnym piórem Drew Goddarda. Magnesem na kinową publiczność okazał się Matt Damon, aktor, który jak żaden inny nadaje się do odgrywania ról zwyczajnych – niezwyczajnych bohaterów (podobno aktor w mig zdecydował się na udział w projekcie) oraz Ridley Scott – reżyser, który dekady temu święcił triumfy w kinie sci-fi.
Ale Marsjanin ma znacznie więcej atutów, a seans to czysta przyjemność, nie tylko dla wielbicieli prozy Weira.
Mars w Jordanii
Ridley Scott miał wszystko, by stworzyć film doskonały – chwytliwą historię, wymarzonego odtwórcę głównej roli oraz przezabawnego bohatera, któremu trudno nie było kibicować od samego początku. Jedyne z czym musiał zmierzyć się reżyser, to uwiarygodnić pisarskie zapędy Weira na ekranie i sprawić, by Mars był Marsem, jakiego znamy z książek czy zdjęć satelitarnych. Z pomocą przyszła piękna bezkresna Jordania (rejon Wadi Rum), która z powodzeniem wcieliła się w filmową Czerwoną Planetę. Niespodziewanie zafundowała nawet filmowcom prawdziwą burzę piaskową. To, co widzimy w jednej z pierwszych scen miało miejsce naprawdę. Burza, podczas której Mark Watney zostaje ranny i pozostawiany samopas na Marsie, kręcono bez statystów, a krzyki aktorów, które słyszymy w filmie są podobno autentyczne.
List miłosny do NASA
Marsjanin to pierwszy z komercyjnych filmów, któremu NASA nie tylko dało pełne błogosławieństwo, ale w pewnym stopniu uczestniczyło w jego powstawaniu – od fazy scenariuszowej do finalnego klapsa na planie. A nawet dłużej. Astronauci towarzyszyli bowiem aktorom w licznych konferencjach i spotkaniach z dziennikarzami. Podobno Scott konsultował ze stacją kosmiczną niemal wszystko – zaczynając od pogody na Marsie, na skafandrach astronautów kończąc. Nie dziwi zatem fakt, że film miał swoją premierę także na prawdziwej stacji kosmicznej. Astronauci pytani o realizm filmu, kiwali głowami z podziwem, choć zgodnie twierdzili, że niektóre rzeczy ładniej wyglądają na ekranie niż w rzeczywistości, jak chociażby wkładanie skafandra. Ubranie go w warunkach grawitacji wcale nie jest takie łatwe, jak to pokazuje Jessica Chastain. Filmowcy z estetycznych względów pomijali również tak ważną część garderoby, jak M.A.G. (rodzaj pieluchy). A aktorzy pytani o kostiumy mówili zgodnie, że noszenie garderoby astronauty to nie przelewki. Nie dość, że utrudnia poruszenie się, to jeszcze zakładanie go zajmowało około 20 minut, dlatego ekipa musiała być niezwykle zdyscyplinowana jeśli chodzi o przerwy na kawę czy toaletę. Niespodziewane zejście z planu za potrzebą jednego z nich wiązało się bowiem nawet z półgodzinną przymusową przerwą dla pozostałych.
Lot kosmiczny w rytmie disco
Mark Watney twierdził, że pozostawienie go na pastwę losu na Marsie nie było najgorszą rzeczą jaka mu się przydarzyła. Znacznie okrutniejsze było pozostawienie go tam wyłącznie z muzyką disco.
Zamiłowanie do tego gatunku muzycznego podobno wykazywał autor powieści – Andy Weir. Ridley Scott, co prawda wielkim fanem muzyki dyskotekowej nie jest, ale nie widział nic złego w wykorzystaniu, czegoś, co tak dobrze sprawdziło się w literackim pierwowzorze. Ba, nawet (dosłownie) podkręcił tempo. I tak, astronauta Mark w rytm znanych hitów Turn The Beat Around, Vickie Sue Robinson, Hot Stuff Donny Summer czy Waterloo Abby uprawia ziemniaki, wytwarza wodę albo sprawnie liczy w systemie szesnastkowym. Nie ma w zasadzie nic w tym złego, bo przecież disco to radosny gatunek. W połączeniu z błyskotliwym humorem sprawił, że film sci- fi zyskał nowy wymiar. O Marsjaninie bez przesady można przecież mówić jako o feel-good movie.
Humor i piratoninje
Książkowy bohater Andy’ego Weira sypał żartami jak z rękawa. Trudno się nie uśmiechnąć, gdy w pierwszych słowach powieści Mark oznajmia: Mam przesrane, choć okoliczności sugerują raczej, by mu współczuć. Postać astronauty Marka – zarówno tę literacką, jak i fabularną wyróżnia spośród tysiąca podobnych postaci wewnętrzny spokój, wiara we własne możliwości, ale przede wszystkim ogromne poczucie humoru. Te nie opuszcza go nawet wtedy, gdy Mars stanowi śmiertelne zagrożenie, a Ziemia jakoś niespecjalnie kwapi się z wysłaniem pomocy do jedynego mieszkańca Czerwonej Planety.
Powieść Andy’ego Weira to z jednej strony niezwykle interesująca lektura, ale z drugiej – raczej mało filmowy materiał. Drew Goddard, wcześniej odpowiedzialny za sukces licznych telewizyjnych seriali (w tym Zagubionych czy Daredevila) nie miał najmniejszych problemów z przełożeniem książki na scenariusz filmowy. Zachował charakterystyczny humor (chociaż trochę żal, że chociażby książkowe piratoninja się nie uchowały), ograniczając do minimum technologiczne drobiazgi, którymi naszpikowana jest powieść. Fantastycznie wyważył wątki, proponując nieco inne niż w wersji literackiej proporcje, między tym, co dzieje się na planecie i w sztabie NASA.
Prawdziwe technologie NASA wykorzystane w filmie
Zaletą Marsjanina jest jego autentyczność. Choć podróż na Marsa, póki co pozostaje w sferze fantazji, to jednak filmowi twórcy bardzo napocili się, aby obraz wydawał się wiarygodny. Ale mieli przecież do dyspozycji Jima Greena, zwanego Doktorem Marsem, specjalistów i astronautów z NASA. Agencja, na potrzeby ekranizacji , nie tylko użyczyła swojego oryginalnego loga, ale gościła ekipę filmową w swoich wnętrzach. Nieliczni aktorzy, jak chociażby Jessica Chastain miała okazję odwiedzić zakamarki amerykańskiej agencji, niedostepne dla zwykłych śmiertelników. W Jet Propulsion Laboratory w Kalifornijskim Instytucie Technologii miała okazję zobaczyć jak wygląda praca astronautów od kuchni.
Zespół aktorski
Ridley Scott nie może narzekać na ekipę aktorską. O ile Matt Damon był dla niego pewniakiem, tak pozostałych aktorów obsadzał, zdaje się, z nieco większym dystansem. Jeśli tylko nie będziesz kompletnie beznadziejna, raczej nie będę miał uwag – powiedział zatrudniając Kate Mara. A aktorzy przyznają, że reżyser dawał im dość dużo swobody na planie. Wydaje się, że Scott nie spudłował. Poza Damonem, który bez zaskoczenia zagrał koncertowo, świetnie wypadli Chiwetel Ejiofor, Kristen Wiig (w nietypowej dla siebie roli), Jessica Chastain, Michael Peña czy fantastyczny Donald Glover w roli zakręconego nerda.
Kolonizator Marsa i kosmiczny pirat. Plus pochwała logicznego myślenia
Trudno nie lubić Marka Watneya. Dlaczego? Bo to zupełnie inny typ superbohatera. W chwilach zwątpienia nie marudzi, nie pęka. Zakasa rękawy i bierze się do roboty. Przy tym nie przechwala się, ani nie wdzięczy do widza. Wszystko wyjaśnia językiem, który zrozumie nie tylko nerd, ale również przeciętny Kowalski. Postać Marka to pochwała logicznego myślenia. Znacznie bliżej mu do zaradnego MacGyvera niż do Robinsona Crusoe, nawet jeśli z tym drugim ma trochę więcej wspólnego. Z kilku ziemniaków przewidzianych dla astronautów na Święto Dziękczynienia zrobi plantację, dającą mu pożywienie na kilkaset dni, znajdzie sposób na skontaktowanie się z NASA, w ekspresowym tempie nauczy się liczyć w systemie szesnastkowym, a pomimo dramatycznej sytuacji nie opuszcza go dobry humor.