„You ever hear of Killer Joe Cooper?”

W sierpniu miała być plaża i błogie lenistwo. Z trudem wyszarpany kilkudniowy urlop skończył się jednak w Londynie. Gdzie indziej?? Wszystko to wina Orlando Blooma, który wywinął mi numer i w czerwcu nie pojawił się na scenie Trafalgar Studio. Trochę zawiedziona, postanowiłam przebookować bilety na inny dzień w sierpniu. Pewnie nie organizowałabym kolejnej wycieczki do Londynu wyłącznie z powodu Blooma, ale znacznie trudniej było oprzeć się pokusie, gdy do planu dorzuciłam spektakle z Ianem McKellenem, Rhysem Ifansem i Markiem Rylancem.

Trzy dni i sześć przedstawień. W sumie ponad 14 godzin spędzonych w teatralnych przestrzeniach. Ani przez chwilę nie zatęskniłam za słońcem i plażą, nawet gdy w Londynie lało jak z cebra.

Nawet jeśli bywam w brytyjskiej stolicy kilka razy w roku, to wciąż oglądam stosunkowo mało w tamtejszych teatrach. Nic też dziwnego, że wybieram przede wszystkim duże produkcje z gwiazdorską obsadą. Ale niekiedy decyduje się na mniej chwytliwe tytuły. Sierpniowy maraton teatralny zaczęłam od sztuki Aristocrats w jednym z moich ulubionych teatrów, niezwykle kameralnym – jak na londyńskie warunki – Donmar Warehouse.

Sztukę, na podstawie popularnego ostatnio na londyńskich deskach dramaturga – Briana Friela, wyreżyserowała Lyndsey Turner, znana chociażby z niedawnej adaptacji Hamleta z Benedictem Cumberbatchem. Aristocrats opowiada historię irlandzkiej rodziny katolickiej, która utraciła swoją pozycję i majątek. O’Donnellowie zatracają się albo we wspomieniach o minionej świetności, albo lęku, depresji, czasem w alkoholu. W tym skromnym, ale niezwykle eleganckim przedstawieniu, tekst Friela wybrzmiewa naprawdę przejmująco. Ogromna w tym zasługa świetnie obsadzonych aktorów, zwłaszcza Davida Dawsona w roli osobliwego Casmira oraz Elaine Cassidy wcielającej się w rolę kruchej alkoholiczki.

Wieczorem podreptałam do Trafalgar Studios na Killer Joe. Nie jestem wielką fanką Orlando Blooma, ale bilety na spektakl kupiłam bez zastanowienia, bo termin wstrzelił się idealnie z planem wyjazdu (wtedy jeszcze czerwcowym). Poza tym sztukę napisał Tracy Letts, którego cenię za pracę aktorską (ostatnio grał chociażby ojca w Lady Bird oraz w serialu Rozwód) i literacką. Autorowi doskonałego Sierpnia w Hrabstwie Osage nie mogłam odmówić. Dramatu Killer Joe nie znałam, więc od razu zabrałam się do oglądania filmowej wersji z Matthew McConaughey. I muszę przyznać, ze był to bardzo rozczarowujący seans. Nie chodzi tylko o mroczny klimat historii o patologicznej rodzinie z Teksasu, ale przede wszystkim o to jak Letts opowiada o kobietach. W Killer Joe bohaterki są nieustannie upokarzane i wyśmiewane, są obiektem seksualnych obsesji albo przedmiotem transakcji w męskich rozgrywkach. Nawet jeśli w finale opowieści, to kobieta rozdaje karty, trudno mówić o pełnej satysfakcji.

Na szczęście w teatralnej wersji przygnębiający klimat zostaje przełamany humorem, co sprawia, że spektakl ogląda się o niebo lepiej. Ciekawie zagospodarowana, niewielka scena Traflagar Studio sprawia, że czuć się jakby podglądało się bohaterów z bardzo bliska. Ale chyba nikt by nie chciał wylądować na tym teksańskim zadupiu, gdzie diabeł mówi dobranoc. I to jeszcze w takim towarzystwie. Orlando Bloom gra cwanego policjanta o nazwisku Joe Cooper, który czasem dla pieniędzy lubi kogoś sprzątnąć. Znany z AmadeuszaAdam Gillen jest „mózgiem operacji”. Zleca Cooperowi zabicie własnej matki. Zamierza przejąć pieniądze z polisy nieboszczki, by spłacić dlug u dilera narkotyków. Chłopak wciąga w intrygę niezbyt bystrego ojca (Steffan Rhodri) a gdy sprawa rozliczeń niespodziewanie się komplikuje, do wynagrodzenia policjanta dorzuca cnotę swojej uroczej siostry Dotty (Sophie Cookson, znana z serialu Gyspy i Kingsman: Tajne służby). Wokół rodziny jak sęp krąży jeszcze narzeczona ojca (Neve McIntosh), która próbuje skubnąć dla siebie małe co nieco z rodzinnej kasy. Jak sami widzicie, nie są to przyjemne klimaty.

Nie spodziewałam się, że Killer Joe tak bardzo mi się spodoba. Na pochwały zasłużył i zespół aktorski i kreatywny pracujący nad przedstawieniem. Ale szalone owacje na stojąco były – w moim mniemaniu – trochę na wyrost. Podejrzewam, że tego wieczoru na widowni musiało zasiąść cała armia fanów Blooma, bo londyńska publiczność bywa raczej bardziej powściągliwa, gdy opadnie kurtyna.

Z ciekawości poszłam pod stage door. Bloom pojawił się dopiero po dobrych 30 minutach, ubrany w czapeczkę z daszkiem i sportową koszulkę. Wyobrażałam go sobie raczej jako pewnego siebie gościa, który robi wokół siebie dużo hałasu. Jednym słowem: gwiazdorzy. Ale on był wyjątkowo zachowawczy i swoją nienachalną obecnością chyba trochę onieśmielił tłum fanów. Gdybym wtedy przypadkiem przechodziła obok, nie przyszło by mi do głowy, że to fani oblegający ulubionego artystę. Pewnie pomyślałabym, że ludzie wysypali się z pobliskiej restauracji.

Jeśli komuś się wydaje, że w Londynie trzeba wydać majątek, by obejrzeć gwiazdy na teatralnej scenie, to jest w błędzie. Czasem wystarczy 5 funtów i … modlitwa o sprzyjającą aurę.

Na szczęście pogoda w drugi dzień pobytu była jak na zamówienie, choć na wszelki wypadek upchnęłam pelerynę w torebkę (parasole na płycie teatru są zabronione). W tenisówkach (bo czekało mnie dwie i pół godziny stania) pobiegłam do Shakespeare’s Globe na spektakl OthelloW roli tytułowej gwiazda filmu Moonlight i serialu Castle Rock – André Holland, zaś w roli Iago – Mark Rylance, zdobywca Oscara za Most szpiegów (zresztą przez wiele lat dyrektor artystyczny tego teatru).

Othello to jedna z moich ulubionych szekspirowskich sztuk. Choć jak to u Shakespeare’a bywa – everybody dies… Ale atmosfera dramatu nie jest szczególnie przygnębiająca, nawet, gdy w finale trup ściele się gęsto. Nie zapomnieli o tym twórcy najnowszej adaptacji z Globe. Nie szczędząc emocji i dramatyzmu, jednocześnie zgrabnie wyeksponowali lżejsze, wręcz rozrywkowe elementy sztuki. Zespół aktorski porywa serca publiczności w scenie pijackiej imprezy (i muzyczno – tanecznej sekwencji w czasie owacji). Mark Rylance kradnie show jako figlarny Iago, André Holland zachwyca jako charyzmatyczny Otello,  Sheila Atim olśniewa w roli Emilii …

To było wspaniałe popołudnie. Najlepiej wydane 5 funtów nad Tamizą.

Wieczór również stał pod znakiem Shakespeare’a. W pierwotnym planie Króla Leara miałam obejrzeć dopiero w październiku. Ale tuż przed sierpniowym wyjazdem organizatorzy dorzucili dodatkową pulę biletów, więc bez chwili wahania zamieniłam termin. I tym sposobem to, co zaoszczędziłam na Othello, poszło na Króla Leara. Ale miejsca rewelacyjne i Sir Ian McKellan na wyciągnięcie ręki.

O spektaklu napiszę więcej w recenzji. Teraz tylko przypomnę, że od września spektakl będzie pokazywany w polskich kinach. Wybierzcie się koniecznie na seans. Czeka Was długi wieczór, bo przedstawienie trwa aż 3 godziny 20 minut. Ale zapewniam Was, że zupełnie tego nie odczujecie. Dramat ma ciekawą współczesną aranżację i znakomitą oprawę wizualną. Doskonale obsadzeni aktorzy dają popis swoich umiejętności, olśniewających kreacji nie sposób zliczyć na palcach jedej ręki. Oczywiście, gwiazdą wieczoru jest McKellen, który postać króla zna jak własną kieszeń (grał zarówno w teatrze, jak i telewizji).

Krzepy 79-letniemu Brytyjczykowi można pozazdrościć. Aktor nie schodzi ze sceny przez ponad trzy godziny, moknie w strugach deszczu, a potem jeszcze wychodzi do fanów zgromadzonych pod stage door. Choć jest wyraźnie zmęczony i milczący, cierpliwie rozdaje uśmiechy i autografy (klik). Prawdziwy rycerz!

Ostatni dzień w Londynie upłynął pod znakiem rozrywki. Najpierw w dobry humor wprawił mnie Alan Bennett. A właściwie jego najnowsza sztuka Allelujah!, którą na teatralne deski przeniósł reżyser Nicholas Hytner. Współpraca tych dwóch artystów zawsze cieszy. W przeszłości pracowali wspólnie nad sztuką (a potem filmem) The History Boys, czy filmową komedią z Maggie Smith – Dama w vanie.  Allelujah! opowiada o pacjentach oddziału geriatrycznego w małej angielskiej miejscowości. Placówce grozi rychłe zamknięcie w związku z programem poprawy efetywności NHS. Gdy na odziale pojawia się ekipa firmowa, rejestrująca codzienne zmagania personelu i pacjentów szpitala, na jaw wychodzą kompromitujące sekrety.

Ubaw po pachy! Ale pod tą dowcipną, okraszoną muzycznymi wstawkami, historią, kryje się uszczypliwy komentarz do sytuacji politycznej w kraju. Deborah Findlay jest doskonała w roli złej siostry Gilchrist, która dba o rotację na szpitalnych łożkach. Bawi Samuel Barnett jako elegancki konsultant do spraw zarządzania, próbujący doprowadzić do zamknięcia szpitala, w którym pacjentem jest jego ojciec oraz David Moorst jako leniwy praktykant. Zdolny Sacha Dhawan gra sympatycznego doktora Valentine, którego postać w finale historii posłuży do skomentowania angielskiej polityki imigracyjnej.

Allelujah! nad Tamizą to prawdziwy hit, w końcu Alan Bennett to naczelny dramaturg Wielkiej Brytanii, który bawi pokolenia Anglików. Bilety na spektakl w Bridge Theatre wysprzedają się jak świeże bułeczki, nic też dziwnego, że tytuł pojawił się w repertuarze NT Live. Przedstawienie będzie można obejrzeć w kinach w Polsce. Idźcie się pośmiać!

Ostatnim punktem sierpniowej wycieczki był Exit the King w National Theatre. Głównym bohaterem sztuki jest król Bérenger. Monarcha ma 400 lat i umiera, choć wcale nie ma na to ochoty wybierać się na tamten świat. W spektaklu Patricka Marbera kapryśnym władcą jest Rhys Ifans (Spike z Notting Hill), który jest absolutnie cudowny, zarówno w komicznych, jak i dramatycznych fragmentach sztuki. Indira Varma (Gra o tron) jest charyzmatyczna i wyniosła jako druga, niezbyt sympatyczna żona Bérengera, a Adrian Scarborough przezabawny jako nadworny lekarz. Exit the King to 100 minut frajdy z aktorskim master class w wykonaniu Ifansa.

Krótki był to wyjazd, ale intensywny i jak zwykle udany. Na szczęście, na kolejny długo nie będę musiała czekać. Już w październiku obejrzę Antoniusza i Kleopatrę z Ralphem Fiennesem, Miarkę za miarkę z Hayley Atwell oraz najnowszą sztukę Martina McDonagha A very very very dark matter z  Jimem  Broadbentem w roli Hansa Christiana Andersena.

(M.)

9 Komentarzy Dodaj własny

  1. Flora Eerschay pisze:

    Strasznie zazdroszczę! Uwielbiam londyńskie środowisko teatralne, chociaż nie wybrałam się nigdy na taką wycieczkę. Staram się kultywować lokalny patriotyzm i odwiedzać polskie teatry, które wiem że mają ciężko, więc wystarczy mi jeśli w spektaklu są aktorki i coś mówią (inaczej się nudzę). Jeśli jest jeszcze scenografia i kostiumy, to już wspaniale. Londyńskie spektakle na pewno oglądałabym bez takiej „taryfy ulgowej” i myślę że nie byłabym rozczarowana 🙂 chociaż, niektóre zdjęcia tutaj mnie rozczarowują… może poza „Exit the King” i „Królem Learem”.

    Polubienie

    1. Kulturalnie Po Godzinach pisze:

      Kiedyś też dużo chodziłam do teatrów lokalnych. Niestety, we Wrocławiu coraz trudniej obejrzeć dobry spektakl (zwłaszcza po tym jak polityka zniszczyła najlepszą scenę – Teatr Polski)…Teraz ratuję się Londynem i pokazami w kinach 😉

      Polubione przez 1 osoba

      1. Flora Eerschay pisze:

        A jesteś z Wrocławia??? To jadę z tobą następnym razem! 😀

        Polubienie

  2. Ty żartujesz z tymi 5f za bilety do teatru czy mówisz serio? Bo mieszkam w UK od 12 lat i nawet o tym nie wiedziałam 😀 raz byłam w kinie i zapłaciłam majątek to spodziewałam się, że za spektakl zapłaciła bym znacznie drożej a tu taka niespodzianka 😮 Pozdrawiam 🙂

    Polubienie

    1. Kulturalnie Po Godzinach pisze:

      Nie żartuję 😉 W Globe stojące miejsca pod sceną kosztują standardowo 5 funtów. Ta część teatru nie jest zadaszona, więc w czasie niepogody trzeba liczyć się z niedogodnościami. Polecam serdecznie, fajne doświadczenie. Poza tym, w prawie każdym teatrze w Londynie jest pula biletów za 10-15 funtów. Oczywiście są to miejsca gorsze – wysoko na bakonach lub z restricted view. Jeśli bilety na spektakl się nie wysprzedadzą, teatry bardzo często oferują day seats – w dniu spektaklu. Wtedy jest szansa trafić nawet bardzo dobre miejsca za kilkanaściw funtów. Jednym słowem, w Londynie da się chodzić na spektakle i ogladać gwiazdy za małe pieniądze 🙂 Pozdrawiam,

      Polubione przez 1 osoba

      1. 😀 dobrze wiedzieć, dziękuję za informacje 😉

        Polubione przez 1 osoba

  3. anna pisze:

    Jeśli planujesz wyjazd do Londynu w październiku, to ja jeszcze raz powtórzę, że niesamowicie polecam ‚The Jungle’! Absolutnie najlepsza sztuka jaką widziałam w życiu (tylko polecam raczej bilety na sali, niż na balkonie, chyba, że bardzo nie lubisz interakcji z aktorami, ale w tym przypadku odległość naprawdę dużo zmienia). Nigdy nie wyszłam z teatru tak poruszona.
    A jeśli chodzi o teatry polskie, to polecam moje rodzinne miasto, Kraków, ciągle można trafić na wiele perełek!
    Pozdrawiam

    Polubione przez 1 osoba

    1. Kulturalnie Po Godzinach pisze:

      Mam jedno wolne popołudnie, więc chyba skuszę się na Jungle. Niestety, miejsca przy scenie prawie wysprzedane, więc wyląduje na wyższym pozomie. Dziękuję za polecenie 😉 Pozdrawiam serdecznie

      Polubienie

      1. anna pisze:

        To w takim razie bardzo się cieszę i czekam na twoje wrażenia!

        Polubione przez 1 osoba

Dodaj komentarz